Upadłem na kolana. Było straszliwie gorąco, a mi już dawno skończyła się woda. Piasek palił skórę przy każdym dotknięciu, a słońce na niebie wydawało się rosnąć i przesłaniać błękit. Czułem jak płonę od środka. Już od wielu godzin wiedziałem, że ta samotna wędrówka była bardzo złym pomysłem, ale teraz zacząłem być przerażony. Od kilku kilometrów (a przynajmniej tak mi się wydawało, ponieważ już dawno straciłem rachubę i odległości) nie wiedziałem, w którą stronę idę. Gdziekolwiek bym spojrzał, po horyzont widać było tylko wydmy, złote góry piasku, które teraz w moich oczach nabierały morderczego blasku.
Upadłem na kolana, a potem podparłem się jeszcze rękami. Nie zwracałem już uwagi na palące gorąco. Wiedziałem, że mimo ochrony skóry i grubego kapelusza, zabójcze promienie docierają i tak do każdego zakamarka mojego ciała i krok po kroku, powoli, ale systematycznie, wypalają mnie od środka. W głowie pulsowało tylko jedno słowo – „przegrana”. Czy to się naprawdę może skończyć w ten sposób? Czy cała moja wyprawa po skarb będzie miała swój kres już na samym początku drogi? Z jednej strony nie chciało mi się w to wierzyć, ale z drugiej strony nie byłem już w stanie wyobrazić sobie innego scenariusza.
Z trudem podniosłem głowę i spojrzałem przed siebie tak, jakbym liczył, że tym razem zobaczę coś innego niż przez wiele ostatnich godzin, jakąś oazę, źródło, albo miasto w oddali. Rzeczywiście na niebie zobaczyłem dwa niewielkie punkty, których nie dostrzegałem jeszcze chwilę wcześniej. Mało brakowało, a sam bym się z siebie roześmiał. „Przecież to oczywiste, że to fatamorgana. Jesteś na skraju wytrzymałości fizycznej, nic dziwnego, że zaczynasz widzieć różne rzeczy”, myślałem sobie. Zamrugałem, jednak punkty na niebie nie tylko nie zniknęły, ale zaczęły się powiększać i przybliżać. Nie zwróciłem na to uwagi, a wręcz specjalnie postanowiłem zająć myśli czymś innym. Usiadłem na rozgrzanym piasku i zacząłem w plecaku szukać czegokolwiek, co mogłoby mieć w sobie jeszcze jakąkolwiek cząstkę wilgoci.
Punkty przybliżały się i rosły coraz szybciej. Im bliżej były, im lepiej rozpoznać mogłem ich kształt, tym mocniej starałem się odwrócić własną uwagę, ponieważ czułem, że coraz bardziej dosięga mnie szaleństwo. Punkty nabrały bowiem kształtu latających balonów. W jednym z nich był człowiek, a drugi był niejako holowany przez pierwszy. Balony ewidentnie zmierzały w moim kierunku, zaczęły wręcz kołować nad miejscem, w którym leżałem, coraz intensywniej grzebiąc w plecaku. W końcu oba balony wylądowały niedaleko mnie i wtedy zrozumiałem z wielką euforią, że chyba jednak to wszystko mi się nie śni.
Jakiś młody człowiek wyskoczył z kosza jednego z balonów i zaczął iść w moim kierunku. Kiedy podszedł wystarczająco blisko, żebym mógł go usłyszeć, zawołał:
– Nazywam się Stanisław Tarkowski, jestem podróżnikiem, nic ci nie grozi! Jesteś bezpieczny!
Nie wierzyłem własnym oczom ani własnym uszom. To on! Bohater mojej ulubionej lektury szkolnej – W pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza! Ten sam Staś, który został wraz z Nel porwany przez zwolenników Mahdiego. Ten sam, który uwolnił siebie i swoją towarzyszkę z rąk porywaczy, a potem opiekował się nią, kiedy przedzierali się przez afrykańskie bezdroża! Ten słynny Staś Tarkowski! Serce zabiło mi mocniej. Oby to nie był sen! Oby to nie była fatamorgana! Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy poczułem na ramieniu mocny uścisk. To się działo naprawdę. Byłem uratowany!
– Stasiu… – wymamrotałem, ze zmęczenia nie znajdując żadnych słów.
Tarkowski wręczył mi bukłak z woda, który prawie cały wypiłem, a resztkę wylałem sobie na głowę.
– Nic się nie martw. Słyszałem o twojej wyprawie. – Mówił. – Nie zostałeś ostrzeżony przed warunkami, jakie panują na pustyni, więc wiedziałem, że możesz potrzebować pomocy. Mam dla ciebie balon, żebyś nie musiał przedzierać się przez śmiertelne piaski na własnych nogach.
Już po chwili odzyskałem siły i wsiadłem do swojego balonu, a Staś wsiadł do swojego. Wzbiliśmy się w powietrze. Dopiero z wysokości zobaczyłem, że pustynia ciągnie się z każdej strony po horyzont i uświadomiłem sobie, jak blisko byłem od prawdziwej katastrofy. Na szczęście w balonie były zapasy wody i żywności. Mogłem teraz bez zagrożenia zdrowia i życia kontynuować swoją podróż. Pomachałem jeszcze raz Stasiowi Tarkowskiemu, który w swoim balonie oddalał się już ode mnie. Krzyknąłem, że dziękuję za pomoc, a on odmachał mi serdecznie i zawołał, że ma nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Teraz więc nie dość, że moja wyprawa została uratowana, to jeszcze zaprzyjaźniłem się z legendarnym Stasiem Tarkowskim. Zupełnie nowa energia i nowy zapał wstąpiły w moje serce. Nakierowałem balon i odważnie poszybowałem ku nowym przygodom, które teraz stały się znowu fascynujące i pociągające. Lecąc, nie mogłem uwierzyć, że o mały włos uniknąłem nieszczęścia.